Zapraszamy do przeczytania relacji z imprezy Śniegołazy 2020 napisanej przez Adama Szokę
Do Lipusza docieram chwilę przed czasem. Wieczór jest chłodny, ale suchy. Część uczestników jest już na miejscu, większość dotrze lada chwila. Na starcie jest trochę zamieszania, ale wreszcie każdy ląduje na liście uczestników. Mapy także są już rozdane. Jeszcze parę słów od organizatorów, wspólne zdjęcie i możemy startować. Tak, jest sobotni wieczór, a my tej nocy pokonamy pieszo 55 kilometrów. Tak, impreza wciąż nazywa się „Śniegołazy” a organizują ją GDAKKi. To znaczy, Akademicki Klub Turystyczny GDAKK. Cóż, to w ramach wstępu, teraz pora startować!
Krótki rzut oka na mapę, zdradza z Lipusza do Czarnej Wody nie dotrzemy optymalnie najkrótszą drogą. Rzecz w tym, że cała trasa przebiega oznakowanym szlakiem turystycznym, co też ma duże znaczenie. Śniegołazy to nie kolejne InO, to nie kolejne zawody w czytaniu mapy. Zresztą dziś wieczór wielu uczestników używa appek z GPSem. Pomimo tego, pewna dawka koncentracji okazuje się konieczna. Szlak jest oznakowany, ale bardzo łatwo zagadać się i zupełnie przeoczyć znak, że szlak właśnie skręca. Mamy w planie 55 kilometrów, więc naprawdę nie ma potrzeby rozszerzania tego dystansu.
Mimo to trasa jest bardzo ładnie dobrana. Biegnie głównie przez las i wzdłuż maleńkich wiosek, nie ma też na niej żadnych większych przykrych niespodzianek. Przypuszczam, że w jasnym świetle dnia wygląda niezwykle urokliwie. Obiecuję, że to sprawdzę, ale na pewno nie jutro, ani w nadchodzącym nowym tygodniu. Drugi rok z rzędu dostajemy niezwykle korzystne warunki. Tej nocy jest sucho. Błota nie ma prawie wcale, wszelkie opady także nas omijają. Nawet nie jest przeraźliwie zimno! Do tego jest wspaniała pełnia księżyca. Księżyc świeci tak jasno, że chwilami latarki wręcz przestają być potrzebne. Przyznam, że w wolnym czasie, od czasu do czasu bawię się fotografią nocną, więc w tym momencie srebrne światło księżyca jest naprawdę kuszące. Ale nie, nie zatrzymuję się na dłużej. Tym razem przecież mam konkretny dystans do pokonania!
Śniegołazy to nie tylko urok lasu i okropnie długa droga. W tej edycji bierze udział blisko 200 osób. To naprawdę świetnie – w efekcie o chwilę spotykam starych znajomych, przy okazji także poznaję nowych. Tak, właśnie się przyznałem, że nie potrafię utrzymać równego tempa przez całą drogę! Patrząc po innych uczestnikach, są dobrze przygotowani. Prawie wszyscy mają latarki, prawie wszyscy mają rozsądnie niewielkie plecaki. Ale to ja mam ze sobą lustrzankę i statyw, co sprawia, że niosę nierozważnie duży plecak. Jak to czasem mówią w telewizji: nie róbcie tego w domu! Ostrzegałem! Naprawdę odradzam… jakby coś!
W porządku, dla mnie to nie pierwsze takie rodeo. Wiele osób pokonało Śniegołazy już wielokrotnie, jednocześnie sporo uczestników próbuje tego dopiero po raz pierwszy. „Zrobicie tę trasę w całości, ale te ostatnie kilka kilometrów będzie torturą” – stwierdzam wprost, zapytany przez nowych znajomych. Chwila, miałem przecież jakoś podnieść ich morale? Hm, no trudno, i tak jesteśmy już bardzo daleko, nie ma o czym gadać!
Mniej więcej w połowie drogi docieramy do punktu regeneracyjnego. Tak, bardzo blisko jeziora wesoło płonie spore ognisko. W sam raz, warto coś zjeść i trochę się ogrzać. Niektórzy nawet przebierają skarpety, co wcale nie jest złym pomysłem. Niektórzy uczciwie rezygnują z dalszej drogi. Okropnie szkoda, a ja to dobrze to rozumiem. 27 kilometrów to już pewien dystans. W porządku, miłego wieczoru, najlepsze pozdrowienia! Zaś ja właśnie skończyłem jeść, więc chwilę później wracam na szlak.
Gdzieś czytałem, że Indianie na dzikim zachodzie najchętniej napadali właśnie mocno po północy zaś krótko przed brzaskiem. Amerykańscy policyjni antyterroryści nieraz wkraczają do akcji celowo o takiej porze. Dlaczego? Bo wtedy właśnie ludzie są najbardziej zmęczeni, więc nawet jeśli nie śpią to wtedy najłatwiej ich zaskoczyć. Tak, teraz jest już tak późno, że aż wcześnie. Latarka rozładowała mi się dłuższą chwilę temu, stąd naprawdę cieszy mnie nadchodzący blady brzask poranka. Co nie zmienia faktu, że wędrówka staje się coraz trudniejsza. A może to ja jestem coraz bardziej zmęczony? Kwestia perspektywy, tak czy inaczej wiecie o czym mówię! Punkt regeneracyjny jest już bardzo daleko za mną. Nie mam żadnego planu na żadnego planu B! Mam w głowie tylko jedno: dotrzeć do mety!
Wydaje mi się, że trzymam niezłe tempo, więc wielu uczestników zostało w tyle, ale jeszcze więcej znacząco mnie wyprzedziło. W efekcie już nie wpadamy na siebie co chwilę, bo dystanse są coraz większe. Zaś rzut oka na telefon zdradza, że niektórzy są już dawno są na mecie. Rzeczywiście, ostatnie kilka kilometrów to już udręka. Bolą mnie wszystkie mięśnie, prowiant dawno mi się skończył, zaś nieprzespana noc wcale nie pomaga. Wreszcie naprawdę mam dosyć, wręcz padam na pysk… O proszę, do celu zostały niecałe 2 kilometry! Nie wiem dlaczego, ale na mecie, na zatłoczonym dworcu błyskawicznie wraca mi dobry humor. 55 kilometrów w 13 godzin to naprawdę niezły wynik.
Na peronie w Czarnej Wodzie nie czekam długo, wkrótce nadjeżdża pociąg, wrócę nim bezpośrednio do Gdańska. Wysiadam we Wrzeszczu, tak jak wielu innych uczestników. Humory dopisują, ale zabawnie sztywny krok zdradza zmęczenie. Oglądaliście może The Walking Dead, albo inny film/serial o zombie? Nie, ja też nie, ale z pewnością wiecie już co mam na myśli! Wcale nie przesadzam! Ja w tym momencie jestem zachwycony. Docieram do mieszkania z głupkowatym uśmiechem. Gdyby ktoś wtedy mnie zapytał, pewnie miałbym wątpliwości. Ale teraz, tydzień później gdy kończę ten tekst, wiem już na pewno: w 2021 zrobię to raz jeszcze! Także do zobaczenia! Może nawet doczekamy się śniegu!
Adam Szoka